Translate this blog

niedziela, 15 listopada 2009

Na wyjeździe to nie zdrada...

Ostatnio los wygnał mnie na zagraniczne szkolenie. Na miejscu okazało się, że są też inne osoby z mojej firmy. Z początku się ucieszyłam, pomyślałam, ze milo będzie się do kogoś odezwać, pójść na miasto, czy do knajpki na piwo. I może ten blog by nie powstał i nie powstałby ten wpis, gdyby nie nagminnie powtarzające się zjawisko - jak katar sienny, który wciąż powraca, zjawisko związane z zachowaniem mężczyzn - zwłaszcza tych żonatych, bo o nich będzie dziś mowa - w tzn. delegacji. A zachowania ich są tak przewidywalne, jak dzisiejszy program telewizyjny.

Większość mężów zachowuje się na wyjeździe, jak spuszczone ze smyczy psy, tak jakby do tej pory tkwili w jakiejś zamkniętej, ciemnej komórce, jakby na domiar złego głodzeni byli przez lata. Takiego najlepiej pogłaskać, przytulić, pożałować. Najciekawsze jest to, że wszyscy sprzedają nam te same historie, przez lata nie wymyślili niczego ciekawszego, niż to, "że żona mnie nie rozumie, wcale ze sobą nie śpią..." - Można by dokończyć "ona na pamięć to umie". - ona, czyli kobieta, czyli także i JA!

Wróćmy do mojej podróży służbowej, ucieszona spotkaniem znajomych dałam zaprosić się na wieczorne wino, oczywiście ze względów finansowych spotkanie miało odbyć się w pokoju hotelowym u jednego z nich. Kupiłam w sklepie wino i nieświadoma niczego poszłam w gości. Pukam, drzwi się otwierają i już od progu słyszę, że może lepiej nie dzwonić po drugiego kolegę, bo on straszny maruda jest, będzie taki siedział i na wszystko narzekał. Stwierdziłam, że w sumie nie będzie mi to przeszkadzało, ale niech robi, jak chce. Może gościa wysłali z drugim na delegacje, a wcale się nie lubią? Jednak moja naiwność szybko się ulotniła, bowiem zaczął się taniec godowy samca. Najpierw do moich uszu docierają słodkie komplementy, że ja mu od dawna się podobam, że jest jednym z wielu moich wielbicieli (ciekawe, którzy to są?), że bardzo się cieszy, że jesteśmy tu razem...

Zaraz RAZEM??? TU??? JAK TO RAZEM??? Jesteśmy w różnych celach, nawet innym samolotem żeśmy przylecieli, jedyne, co nas łączy to ta sama firma i ten sam hotel.

No, ale żem dobrze wychowana, nie lubię wprowadzać niepotrzebnego napięcia, tym bardziej kogoś obrażać, wiec staram się krótko uciąć niewygodną dla mnie rozmowę, mówiąc najbardziej obojętnym tonem, jakbyśmy właśnie rozmawiali o cenach buraków cukrowych w Azji Wschodniej - "Fajnie, to już wiem, a teraz przejdźmy do ciekawszych tematów" - zdanie chyba źle sformułowane, bo zachęciło gościa do dalszego działania.

Wpada nagle na genialny pomysł, żeby napić się brudzia! Światła w mojej głowie zaczęły dziwnie niepokojąco migać. Myślę sobie, ok brudź, co byś nie wyszła na niemiła, jeden całus w policzek i basta! Ale czuje, że wg niego mój policzek kończy się gdzieś pod lewym uchem, już na szyi. O nie kolego! Posunąłeś się za daleko! - pomyślałam, i stanowczo, aczkolwiek bez agresji odsuwam delikwenta od siebie, mówiąc, żeby nie przesadzał i trzymał się granic. W takich sytuacjach zazwyczaj, mężczyzna mąż zaczyna wysuwać argumenty, mające przekonać kobietę, dlaczego właściwie powinna mu ulec. Czyli wspomniany już wywód o żonie, o wszechogarniającej go samotni tak z dala od domu, o tym, że przecież to nic złego i trzeba życie brać garściami. Ode mnie takie argumenty odbijają się jak piłka od ściany. Nadal nie chcąc urazić tłumaczę, że jestem od dwóch lat szczęśliwą mężatką, że bardzo kocham swojego męża, że nie zwracam na innych uwagi, że moje życie intymne jest w jak najlepszym porządku i niczego mi nie brakuje, nawet wyciągnięta przeze mnie z szafy żona danego osobnika, nie odstrasza go przed dalszymi próbami zaciągnięcia mnie do wyra. Słyszę na to, że on też kocha swoja żonę, że jest szczęśliwy, ale przecież na wyjeździe to się nie liczy, że tacy samotni powinniśmy sobie umilić długie jesienne wieczory. (Swoja droga skąd oni biorą takie głodne kawałki? Czy na prawdę istnieją kobiety, które na to lecą?)

   Jako, ze argumentacja do mnie nie trafia, a zaczynam tracić cierpliwość i grozić, że zaraz wyjdę, jeśli nie przestanie ( w sumie jak się nad tym zastanowić, to dziwię się teraz samej sobie, że tego nie zrobiłam - no, ale nie chciałam wyjść na dzikuskę, która się na żartach nie zna) delikwent robi się bardziej nerwowy, czuje, że zdobycz wymyka mu się z rąk, pyta czy nie jest w moim typie (nie jest! uwierzcie mi, - to temat zasługujący również na swój akapit), że przecież mam takie warunki, że powinnam je ciągle wykorzystywać (ja - czy oni powinni?), by w końcu stwierdzić jednak, że ja jakaś DZIKA JESTEM. No to zaczynam się bronić, że DZIKI to on jest, ze nie ma zasad, ani kręgosłupa moralnego, że nic dla niego nie znaczy przysięga małżeńska, że nie powinien drugiemu (czyt. żonie) robić tego, co jemu nie mile i że to, że nie lecę z pierwszym lepszym do łóżka, że nie szukam przygód na jedna noc nie czyni mnie dziwna i dzika! Kolega trochę obrażony daje za wygrana, napominając tylko, że będę żałowała i stwierdza, ze czas zaprosić marudnego kumpla, kumpel wpada, ale ja już chyba nie mam ochoty na dalsze spędzanie z nimi czasu i wychodzę, kumpel za mną, chce pokazać mi swój pokój, prosi żebym poczekała i wyciąga wino, ja się odwracam i kieruje do windy, gdy słyszę nagle słowa: "Myślałem ze pójdziesz do mnie?", bez słowa weszłam do windy, a zasuwane drzwi w jednej chwili odcięły mnie od całego tego smrodu.

     W kolejnych dniach robię wszystko, aby uniknąć spotkania z którymś z nich, nie odbieram telefonu o 18.00, 18.03, 18.12. 20.14, 20.16, 21.38, 23.24. TAKA DZIKA JESTEM - myślę sobie i już się nie cieszę, że spotkałam kolegów z pracy. Myślałam, że stręczycieli mam już z głowy, ale się myliłam.

    Podczas mojego szkolenia, padło hasło wspólnego, integracyjnego wyjścia na kolację. Kolacja - myślę - nic groźnego, od kilka kalorii po 18-tej, zawsze można zamówić stek:) Niemal cala grupa chętnie przystaje na ten pomysł, również i ja, zawsze to kolejny pretekst, aby uniknąć czających się po korytarzach i na liniach telefonicznych kolegów - amantów. Na wszelki wypadek wychodzę wcześniej z hotelu, żeby wyżej wymienieni przez przypadek nie natknęli się na mnie. Wieczór zaczął się niezwykle milo, wszyscy śmiali się i żartowali, nikt nikogo nie podrywał, nie robił aluzji. Przy rachunku, każdy rozlicza się za siebie. Następnie doszło do krótkiej rozmowy, kto, w jakim hotelu mieszka. Okazało się, że jeden kursant mieszka hotel dalej od mojego. Cieszę się (znów), że nie będę musiała sama po ciemku wracać, a przejść się chciałam, bo jednam zamówiłam pastę, a nie steka. Ruszyliśmy w drogę, kolega kursant co chwile mnie łapał za kurtkę i stopował, że niby za szybko idę i dostaje zadyszki. Nie widziałam w tym nic podejrzanego, zazwyczaj chodzę szybko i zazwyczaj ktoś nie nadąża za moim krokiem. Nawet nie zdziwiły mnie jego przystanki, przy których wzdychał: "ach jak tu pięknie!". Rozmawialiśmy sobie o wszystkim i o niczym, zeszło się na temat związków, dla mnie temat rzeka, godzinami mogę wychwalać lubego, co też zaczęłam czynić, w odpowiedzi słyszę, że jego żona niestety ma minusy, ma inne zainteresowania, zabrania mu tego, owego, że lubią inaczej spędzać czas, ja na to, że każdy ma jakieś plusy i minusy, ale że ja to mam szczęście, bo my lubimy tak samo spędzać czas, mamy te same pasje, zainteresowania, ale też kawałek naszego jestestwa jest zarezerwowany tylko dla nas. Na co on, ze czasami te minusy są małe i można je zaakceptować, a czasami wielkie... no a ja znów swoje, że w takim razie ja jestem szczęśliwa, bo u mojego lubego minusów, jak na lekarstwo i tak sobie wychwalam męża, a droga szybko mijała.

    W końcu dotarliśmy do mojego hotelu, to ja wyciągam rękę i grzecznie dziękuję za towarzystwo, na co słyszę, że kolega chciałby mi zadąć jeszcze jedno pytanie. No to zadawaj - mówię i nagle słyszę: "To idziemy do Twojego hotelu czy do mojego?". Szczęka mi opadła... nie pomogło, że przez cała drogę mówiłam o swoim szczęśliwym związku z mężczyzną, którego kocham! Odpowiedziałam krótko, klepiąc go w pierś - tym razem z lekka agresja "Ja do swojego, Ty do swojego!" i odwróciłam się na pięcie by w pośpiechu się oddalić.

     Co takiego myśli sobie taki samiec, że wystarczy mi 20 minut wspólnego spaceru, a nogi same mi się rozewrą? Tu powrócę ponownie do kwestii wyglądu danego osobnika. Żeby on, ten czy tamten, wyglądał jak ADONIS, jak wcielenie Brada Pitta w Troi, albo w Podziemnym Kręgu, no to jeszcze, jeszcze mogłabym zrozumieć, że ciężko byłoby się takiemu oprzeć. Ale jeden stary, drugi mi do ramienia nie sięga i łysieje. A ja? Może ktoś pomyśli, że byłam wyzywająco ubrana? Nie, zwykłe jeansy (nie biodrówki), podkoszulek (pod szyję), płaskie pełne buty, zero makijażu, fryzura nijaka....

    Napisałam to sprawozdanie z wyjazdu, aby podzielić się swoimi doświadczeniami i przeczytać Wasze opinie.  Czy prędzej czy później każdy facet będzie się tak zachowywał na wyjeździe? Czy zależy to od stażu małżeńskiego, czy są tak znudzeni i szukają krótkotrwałych, niezobowiązujących wrażeń? A może to zależy od kobiety?
    Rozmawiałam z jedną z koleżanek i stwierdziła, że nie spotkała się z takim zachowaniem mężczyzn. A niczego muszę przyznać jej nie brakuje, ja też nie jestem aż taka piękna, żeby na każdym zakręcie łamać czyjeś serce. Być może wysyłam im jakieś sygnały zachęcające? Choć wydaje mi się, że jestem po prostu miła i kontaktowa, co nie znaczy, że rozpisuję na wyjazdach konkursy na to kto ma ze mną spędzić noc. Czy to ja mam się zmienić i zacząć traktować wszystkich chłodno i z dystansem? Czy oni po prostu robią swoje bez względu na wszystko, bo a nuż się uda? Bo na wyjeździe to nie zdrada przecież?

    Mężczyźni nie rozumieją chyba, że takie przedmiotowe traktowanie kobiet, jest dla nas obraźliwe. Zawsze następnego dnia czuję wielki niesmak, tak jakby już same słowa zbrukały mnie, w jakiś sposób. Ktoś mógłby pomyśleć – czego ona chce? Podoba się facetom i już... – ale jak zaczynasz z kimś rozmowę i czujesz się, jak potrawka, którą ktoś zamierza skonsumować, strawić i wydalić, to odechciewa Ci się wszystkiego. Chcę, żeby nas – kobiety, mężczyźni traktowali poważnie, żeby doceniali naszą wiedzę i inteligencję, a nie wgapiali  się w cycki udając, że ich interesuje to co mamy do powiedzenia.

   Chciałabym to kiedyś zrozumieć i ogarnąć...