Translate this blog

poniedziałek, 22 lutego 2010

Maroko - dzień 2 - Ait Benhaddu cz.2

Tak, jak już wspomniałam, nie chciało nam się wracać do głównej szosy i postanowiliśmy zmierzyć się z "la pista"- kamienną drogą (P 1506), aby jednocześnie zwiedzić regiony, w które turyści rzadko się zapuszczają:) Ruszyliśmy więc przed siebie w kierunku Ait Benhaddu. O dziwo droga ta na mapach google w ogóle nie istnieje! Poszukałam jej więc w Atlasie Michelin:

Mapka do Telwet i Ait Benhaddou

 

Trasa przez góry nie okazała się taka straszna, jak nam to opisywano, spokojnie naszym fiacikiem udało nam się przejechać przez ten region Maroka. Droga na niektórych odcinkach była w trakcie budowy i tylko w jednym miejscu mieliśmy problem z podjechaniem pod górę. Mijaliśmy małe osady, których istnienie niestety nie było oznaczone na naszej skromnej mapce. 

Teren był skalisty, gdzieniegdzie na gliniastej ziemi wyrastały kępki suchej trawy:

 
W pewnym momencie zatrzymaliśmy się, aby zrobić zdjęcie, gdy nagle zza zakrętu wyłoniła się gromadka dzieci, zdążyłam tylko krzyknąć: "Dzieci! Uciekajmy" i w tym samym momencie ku nam rzucił się w pędzie rozwrzeszczany tłumek. Próbowaliśmy ruszyć, ale maluchy otoczyły nasz samochód, krzycząc i waląc pięściami w szyby i karoserię, kilkoro z nich stanęło na przedzie, nie pozwalając nam odjechać. Chciały pieniędzy, jednak gdybyśmy dali jednemu reszta również chciałaby coś dostać. W związku z tym powoli ruszyliśmy, aż dały za wygraną, a ich zaciśnięte piąstki oddalały się od nas w odbiciu lusterek.

Dalsza droga przebiegała bez większych perypetii, dwa razy droga rozwidlała się, nie było żadnego znaku, ani duszy w pobliżu, której mogliśmy zapytać o drogę. Skręcaliśmy w prawo, decydując się jechać wzdłuż wąwozu, w dole którego płynęła rzeczka, o jej istnieniu świadczyła obecność małych jaskrawozielonych poletek uprawnych.

Całe szczęście, że droga ta jest rzadko uczęszczana, gdyż jej szerokość niekiedy starczała ledwo na nasz samochód:) Gdy już zaczęliśmy się zastanawiać, że może trzeba było skręcić w lewo, na poboczu pojawiły się niskie białe słupki z informacją, ile kilometrów zostało do miejsca, do którego zmierzaliśmy.

Po drodze minęliśmy kilka porzuconych kazb. Słońce zaczynało się już szykować do snu, gdy minęliśmy mały mostek, za którym znajdowało się Ait Benhaddu.


Zajrzeliśmy do dwóch hotelików, niestety ceny wszędzie były takie same, 300 dirham za nocleg dla dwóch osób z kolacją i śniadaniem włącznie no i pokój z  łazienką i ciepłą wodą:). W związku z tym zatrzymaliśmy się w La Rose du Sable, aby z samego rana zwiedzić tutejszą Kasbę, gdzie nakręcono kilka znanych filmów, między innymi oskarowego Gladiatora.

 
Pokój w hotelu

 

Widok z pokoju na kazbę



 
 c.d.n.

wtorek, 9 lutego 2010

Maroko - dzień 2 - Telwet cz. 1


Rankiem po zjedzeniu ichniejszego chlebka z serkiem topionym i miodem, udaliśmy się do restauracji na placu Dżemma el-Fna, aby wypić kawę z tarasu widokowego. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że nie ma śladu po wczorajszej ogromnej jadłodajni. Oni naprawdę co noc sprzątają setki stołów i kuchni polowych! A w miejscu, gdzie jeszcze wieczorem kwitło życie pozostaje wielki szary prostokąt.

 Pozostają jedynie pomarańczowe wozy, stragany z suszonymi owocami i liczni pucybuci:

Obok naszego hotelu, dosłownie na rogu znajdował się „prywatny parking”, całonocny postój kosztował 25 dirham. Po spakowaniu bagaży udaliśmy się na południowy zachód do Telwet. Marrakesz postanowiliśmy zwiedzić dogłębniej w ostatnim dniu naszej wyprawy.

Drogę po Maroku umilały nam przystanki na kawę, często była to zwykła rozpuszczalna neska z mlekiem, ciężko mi również nazwać miejsca, w których się zatrzymywaliśmy, bo na pewno nie barem czy kawiarnią:


Jadąc do przełęczy Tizi n’Tischka, mijaliśmy marokańskie osady, gdzie domy zbudowane były z czerwonej lub szarej gliny, pokryte strzechą, a życie toczyło się tu własnym rytmem. I mimo iż bieda hulała tutaj jak halny w Tatrach, to w większości zabudowań migały przymocowane do czego się da białe okrągłe talerze. Ponoć telewizja satelitarna jest tu bardzo tania.


Droga, którą podążaliśmy usłana była licznymi sprzedawcami minerałów i pseudominerałów, nie daj Boże zatrzymać samochód za potrzebą, a nie wiadomo skąd wyłaniał się tubylec z kolorowymi kamieniami w dłoniach. Jak wszędzie również i tu targowanie się jest mocno wskazane. Niestety minerały często bywają podrabiane, kolorowane i sprzedawane, jako cenne znaleziska. Daliśmy się nabrać na piękno kamieni i kupiliśmy sfałszowany ametyst (barwiony kwarc) za skromne 120 dirham:

 

i to już wiemy ;-) na pewno nie kobalt, ale swoją cenę miał (150 dirham), koleżanka geodetka wytłumaczyła mi, że jest to odlew gipsowy z jakąś świecącą posypką, a te niby pałeczki, to przymocowane zapałki, oblepione tym samym (teraz już rozumiem, dlaczego sprzedawca krzyczał iż trzeba z tym bardzo ostrożnie!)

 

i o dziwo prawdziwy kwarc:



i bliżej nieokreślone coś, ale za to kolorowe:



Po drodze podczas jednego z zakupów zabraliśmy na stopa pewnego sympatycznego staruszka, który szedł szosą pod górę, do oddalonego o ok 10 km miasteczka posilić się i zapalić papierosa, jak się później okazało budował domy z gliny i bardzo się dziwił, że u nas górale budują domy z bali, wyjaśniliśmy mu, że w Polsce góry wyglądają trochę inaczej i zamiast gołych skał rośnie tam mnóstwo drzew. Gdy już dojechaliśmy do kolejnej mieściny postanowiliśmy ponownie spróbować marokańskiego przysmaku, nasz współtowarzysz zaprowadził nas do miejscowej knajpki, gdzie skosztowaliśmy szisz kebab z miejscowym chlebem.


Po posiłku ruszyliśmy w dalszą drogę, po drodze mijając licznie pasące się stada owiec i koziołków:


Po ok. 5km od przełęczy skręciliśmy w lewo w małą za to krętą drogę do Telwet leżącego na wysokości 1970m npm. Wjeżdżaliśmy w Wysoki Atlas, gdzie od czasu do czasu na tle pomarańczu gliniastej ziemi i skał  wyłaniały się piękne kwieciste drzewa:


W końcu po ok 20km dojechaliśmy do osady, gdzie od razu zatrzymał nas miejscowy informując, iż kazba której szukamy znajduje się w dolinie i wstęp do niej kosztuje 20 dirham od osoby i że on może nas tam zaprowadzić:) Cóż, oczywiście zgodziliśmy się. Przeszliśmy przez wąskie ulice miasteczka


by oczom naszym ukazała się ogromna, dobrze zachowana Kazba Glawi:


Nasz przewodnik opowiedział nam w języku angielskim, dosyć dokładnie historię tego miejsca.
Kazba, inaczej fort, fortyfikacja, bastion została zbudowana między dwoma starymi kazbami przez braci Glawi pod koniec XIX wieku.Przyjęła nazwę od ostaniego, samozwańczego paszy Marakeszu Al Hadj Thami al Glawi (1875-1956). Miała za zadanie kontrolować karawany przemierzające szlakiem z południa (Mali) do Marakeszu oraz chronić tamtejsze kopalnie soli. Droga ta straciła swoje znaczenie handlowe po wybudowaniu drogi krajowej przez Ouarzazate i Tizi n'Tichka. Bratem Glawiego był Sułtan Mulaj Abd al-Hafiz, który 30 marca 1912 r. w Fez podpisał traktat, na mocy którego zrzekał się na rzecz Francji suwerenności swojego kraju, czyli zgadzał się na ustanowienie francuskiego protektoratu.. Francuzi przejęli ministerstwa spraw zagranicznych, wewnętrznych, armii i finansów. (źródło: Wikipedia). W 1956 roku, podczas ruchów wyzwoleńczych i narodowościowych kazba została opuszczona i niemal skazana na zapomnienie.  

 

Po uiszczeniu opłaty weszliśmy na dziedziniec kazby, który nie zapowiadał cudów, jakie kryje w swoich wnętrzach.


Czuliśmy się tu jednak jak w domu, gdyż wciąż na naszej drodze spotykaliśmy klekoczących ziomali:


Kazba zamieszkiwana była przez Sułtana wraz z jego 4-ma żonami. Jak na swoje czasy była bardzo nowoczesna, miała instalacje elektryczne na akumulatory:


jak również ogrzewanie kominkowe rozprowadzone do sypialni i jadalni, gdyż w sezonie zimowym temperatury były dosyć niskie, pobliskie wzgórza często pokrywał śnieg.

 

Na ścianach mozaika, którą czas zdaje się, jakby oszczędził. Cedrowe drzwiczki do kominka były ręcznie malowane.

W głównej sypialni, doskonale zachowały się kolorowe materiały i jedwabie przysyłane z Dalekiego Wschodu i innych stron świata, na ścianach i sufitach przepiękne ornamenty i stiuki tynkowe. Wyglądają, jakby właśnie jakiś mistrz dłuta skończył swoją pracę. Wypisz wymaluj andaluzyjska spóścizna. Misterne sztukaterie, ręcznie rzeźbione zapierają dech w piersiach i każą zastanowić się nad daleko rozwiniętą ówczas kulturą arabską. Podobno wszystko, co wykonane rękami ludzkimi ma zmierzać ku boskiej doskonałości, ku uciesze Allaha, stąd tak wytworne i niesamowite zdobienia, w których nie ma ani odrobiny przepychu i kiczu, jakimi cechuje się nasz europejski barok czy rococo. Pastelowe i piaskowe kolory dodają elegancji i mistycyzmu tym wnętrzom.


Na przeciwko znajdowała się jadalnia, z której roztaczał się przepiękny widok na dolinę i góry, obok sypialnia dla pozostałych trzech żon. Sufity pokryte są ornamentami z drzewa cedrowego.

 
 

Naszym zdaniem była to jedna z piękniejszych kazb, które dane nam było zwiedzić. W związku z tym, że za wstęp zapłaciliśmy przy wejściu zapytaliśmy naszego przewodnika ile się należy za oprowoadzenie nas po kazbie, ku naszemu zdziwieniu odparł: ile chcemy. Dostał 20 dirham i dodatkowo zaprosił nas do sklepiku z dywanami bratokolegi i poczęstował kawą. Już myśleliśmy, że czeka nas kolejna agitacja w celu zakupu dywanu, ale berber - tuareg (Nazwa Berber pochodzi od łacińskiego barbarusbarbarzyńca. Do języków europejskich weszło za pośrednictwem arabskiego barbar (بربر), choć Arabowie nie zdawali sobie sprawy z jego pogardliwego znaczenia – Ibn Chaldun uważał słowo barbar za imię praojca tego ludu. Sami siebie Berberowie nazywają Amazigh (l.mn. Imazighen) – "ludzie wolni". - źr. Wikipedia), który prowadził ów kramik uraczył nas cudowną historią na temat ślubnego dywanu, który w tradycji berberyjskiej stanowi istny kontrakt małżeński. Niestety oczarowana jego opowieścią zupełnie zapomniałam zrobić zdjęcia. Dywany takie, tkane są z wielbłądziej lub baraniej wełny. Mocno utkane są doskonałą ochroną przed piaskiem pustyni i wszelkim robactwem i skorpionami, które są na nią uczulone.

Poszukałam w sieci podobnego dywanu:



Dowiedzieliśmy się, iż berberowie, w tym przypadku tuaregowie-nomadzi część roku spędzają w górach, część na pustyni, prowadzą wędrowniczy tryb życia, do dziś aranżowane są małżeństwa między rodzinami, dziewczyna w wieku 15 lat zobowiązana jest zacząć tkać swój małżeński dywan, który po ukończeniu wysyłany jest przez rodzinę do rodziny przyszłego męża. Jesli kandydat zaakceptuje szereg symboli i znaków na dywanie, przedstawiających dotychczasowe życie, plany na przyszłość, oczekiwania potencjalnej małżonki utkanych na dywanie, kontrakt zostaje zawarty. Należy dodać, iż do chwili ślubu narzeczni nie mają prawa się zobaczyć.
Młode panny:

  
Dywan rozpoczyna się opowieścią o dotychczasowym życiu kandydatki, wyhaftowane w dolnej części wielbłądy oznaczają uczestnictwo w karawanie, liczba wielbłądów oznacza ilość takich wypraw, a kolor oznacza kierunek, w jakim podążała karawana. Jest to bardzo ważna informacja dla Berbera, oznaczająca iż przyszła żona ma doświadczenie w przeprawach przez pustynię
  Jeśli w pośrodku dywanu jest  podobny symbol:

                                          ________||     ||________
                                         ||     _____||      ||_____     ||
                                         ||    ||                           ||     ||
                                         ||    ||                           ||     ||
                                         ||    ||                           ||     ||
                                         ||    ||                           ||     ||
                                         ||    ||                           ||     ||
                                         ||    ||                           ||     ||
                                         ||    ||_____        _ ___||     ||
                                         ||________||     ||_______ ||           
                                                           ||    ||

to znaczy, że dziewczyna zgadza się na harem, cena tej zgody wyhaftowana jest wewnątrz prostokąta, określa ją ilość wielbłądów, baranów, jaką dostanie rodzina młodej po ślubie, ilość talizmanów (symbol pająka, lub żaby), jaka ma być jej podarowana (to w przypadku rozwodu kobieta może zabrać ze sobą, do niczego innego nie ma praw)
W środku prostokąta mogą znajdować się również symbole w postaci rombów czy diamentów - ma to chronić przed złym urokiem tzn:"evil eye", przed nieszczęściem ma również chronić symbol skarabeusza (jeśli karawana spotka na pustyniu skarabeusza oznacza to, iż w pobliżu znajduje się źródło wody)


Kolejny symbol mówi, ile dzieci pragnie mieć kobieta, świadczy o tym ilość supełków:


Symbol       /\       "tant" - namiotu, oznacza, iż kobieta nadal chce być nomadką i podróżować z karawaną
                 /   \        i nie będzie chciała uciec do miasta i zerwać z tradycją.

Symbol      PTAKA jednak oznacza, że chce być wolna, jak ptak i nieograniczana, w takim przypadku mąż nie będzie mógł jej zamknąć w domu.

Młode berberyjki zwykły malować sobie henną tatuaże, na brodzie oznacza, iż jest niezamężna, przed ślubem inne kobiety malują tatuaże na ciałach przyszłych mężatek, narysowane symbole mają je chronić przed wszelkim złem, urokami i nieszczęściem. Stary obyczaj nakazywał kobietom robić trwały tatuaż na czole - rodzaj kratki z rombów, świadczący o tym, iż jest poślubiona, nie może go usunąć. W przypadku rozwodu dodatkowo maluje henną odpowiednie symbole na dłoniach i podbródku mające świadczyć o tym, iż ponownie jest wolna.

Na koniec opowieści pokazano nam kilka dywanów na sprzedaż, jednak tym razem sprzedawca nie był zbyt nachalny, po takiej opowieści, aż głupio nam było, że nie możemy kupić żadnego dywanu (niestety mieliśmy tylko jeden bagaż do nadania, choć może trzeba było znaleźć jakąś kafejkę internetową i dokupić drugi, tyle pięknych rzeczy przywieźliśmy tylko w postaci wspomnień), kupiliśmy więc cedrowe łyżki, złączone ze sobą, do sałaty. To była najciekawsza opowieść, jaką dane nam było usłyszeć podczas całego pobytu :)

Sprzedawca odradzał nam jechać dalej prosto, twierdził, że droga jest kamienna i nadaje się tylko dla samochodów 4x4, ale co tam? My nie damy rady? Nie lubimy się cofać! Toteż z Telwet ruszyliśmy w góry na Anermiter do Ait Benhaddu...

c.d.n...

czwartek, 4 lutego 2010

Wyprawa do Maroko - oczami kobiety dzień 1 - Marakesz

Miała być myślimania, a tym razem będzie mój subiektywny reportaż z wyprawy do Maroko, która odbyła się pod koniec stycznia.


Do Marakeszu przybyliśmy późnym popołudniem  21 stycznia 2010 roku. Przywitało nas pochmurne niebo i temperatura ok 15 stopni. Załatwiwszy uprzednio na lotnisku wszystkie formalności związane z wypożyczeniem samochodu ruszyliśmy na podbój Maroko. Odtąd naszym środkiem transportu stał się niezawodny FIAT POLIO. 

Wynajęcie samochodu w Maroko to jedna z droższych rzeczy z jaką należy się liczyć podczas organizowania wycieczki po kraju. Koszt jednodniowy wynosił ponad 100 zł. Benzyna w Maroko jest ok 15% tańsza niż w Polsce. Potem wszystkie inne koszty to już groszowe sprawy.

Pierwsze kilometry w samochodzie przyprawiły mnie o palpitację serca. Niby znaki są, pasy na jezdni są, ale oprócz nas zdawało się nikt tego nie zauważał, tutaj przepisy drogowe rządzą się własnymi prawami, liczy się zmysł obserwacji i przede wszystkim refleks, kto pierwszy ten lepszy:) Trzeba się liczyć z tym, że każda sekunda spóźnionego startu ze świateł grozi symfonią klaksonów z każdej strony.




Przyjechaliśmy do Marrakeszu bez jakiejkolwiek rezerwacji hotelu, toteż skupiliśmy się na znalezieniu taniego noclegu i już za pierwszym rogiem na początku ulicy "Rue de la Koutoubia" znaleźliśmy pokój dla dwóch osób z prysznicem (to ważne) w hotelu Koutoubia za jedyne 150 dirham. W tym hoteliku wc znajdowało się jedynie na korytarzu.

Postanowiliśmy jednak sprawdzić ofertę u konkurencji, bardzo szybko dopadł nas tutejszy pomagier, który oczywiście znał hotele z lepszą ceną i ładniejsze… niestety na miejscu okazywało się, że cena odbiega od tej, którą wcześniej usłyszeliśmy. Postanowiliśmy wrócić do znalezionego wcześniej hotelu. Nie było tam luksów, ale w końcu nie przyjechaliśmy tu, aby podziwiać wystrój wnętrz hoteli. 

Po przeniesieniu bagaży udaliśmy się na słynny plac Dżemaa el-Fna, tętniący życiem głównie po zachodzie słońca (w żadnym innym miejscu, które zwiedziliśmy nie kwitło tak bardzo życie nocne, jak w tej części Marrakeszu, właściwie to w ogóle nie kwitło). Z daleka wyglądał, jakby cały horyzont płonął białym ogniem:)


Okazało się, że z naszego hotelu idzie się 2 min prosto na plac. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy to stragany w kształcie bryczek wypełnione pomarańczami oferujące świeżo wyciskane soki za jedyne 3 dirham! 


Następnie postanowiliśmy spróbować osławionych gotowanych ślimaków sprzedawanych z drugiej strony placu. Niestety nie powaliły nas na kolana. Dalej usiłowaliśmy wybrać sobie miejsce na kolację, jednak jak się szybko okazało miejsc bijących się o nasze dwa gardła była ponad setka…. Na środku el-Fna znajduje się jedna wielka jadalnia podzielona na kilkadziesiąt pseudorestauracji, w których znajduje się ta sama oferta, ta sama cena, a co ważniejsze dosłownie w każdej z nich jadł Robert Makłowicz! 


Nie pomogło naciągnięcie kaptura na twarz, byliśmy rozpoznawaniu z daleka i każdy próbował wymóc na nas obietnicę powrotu to swojego stolika. Drobne kłamstewko, iż przed chwilą jedliśmy ostudzało trochę zapał naganiaczy, choć i tak musieliśmy obiecać, że kolejnego dnia wstąpimy właśnie pod numer XX. Stwierdziliśmy, że oferta na całym placu nie różni się od siebie i siedliśmy by spożyć pierwszą marokańską kolację, na stół przywędrował więc TAZIN i kuskus.


Obie potrawy były bardzo tłuste z rozgotowaną marchewką i cukinią. Co prawda nie próbowaliśmy jeść w pozostałych 99 miejscach, więc nie możemy być obiektywni, ale to co zdążyliśmy skosztować skutecznie nas zniechęciło do dalszego żywienia się w tym miejscu. 

Na placu zaobserwowaliśmy liczne skupione w kółka grupki ludzi, głównie Marokańczyków i oprócz kilku bębniarzy, kobiet oferujących tatuaż z henny i jednego zaklinacza węży nic innego się nie działo, postanowiliśmy napić się piwka, ale gdzie tu kupić alkohol w arabskim kraju? Krótki wywiad skierował nas do Hotelu TAZI, mieszczącego się w głównej alei odchodzącej od placu el-Fna.


Za piwko 0,3l płaciło się tu jak w Hayatt'cie:). Wypiliśmy po jednej butelce i wróciliśmy do hotelu, gdzie czekała na nas rozpoczęta butelka wina przywiezionego z Niemiec:) Położyliśmy się wcześnie do łóżek, aby z samego rana, po śniadaniu udać się w dalszą podróż.

Śniadanie w Maroko, to głównie ichniejszy chlebek z miodem, marmoladą lub topionym serkiem, lub grube naleśniki, można też zjeść typowo francuskie śniadanie croissant z kawą lub omlet, na który decydowali się głównie turyści.

c.d.n...