Translate this blog

czwartek, 4 lutego 2010

Wyprawa do Maroko - oczami kobiety dzień 1 - Marakesz

Miała być myślimania, a tym razem będzie mój subiektywny reportaż z wyprawy do Maroko, która odbyła się pod koniec stycznia.


Do Marakeszu przybyliśmy późnym popołudniem  21 stycznia 2010 roku. Przywitało nas pochmurne niebo i temperatura ok 15 stopni. Załatwiwszy uprzednio na lotnisku wszystkie formalności związane z wypożyczeniem samochodu ruszyliśmy na podbój Maroko. Odtąd naszym środkiem transportu stał się niezawodny FIAT POLIO. 

Wynajęcie samochodu w Maroko to jedna z droższych rzeczy z jaką należy się liczyć podczas organizowania wycieczki po kraju. Koszt jednodniowy wynosił ponad 100 zł. Benzyna w Maroko jest ok 15% tańsza niż w Polsce. Potem wszystkie inne koszty to już groszowe sprawy.

Pierwsze kilometry w samochodzie przyprawiły mnie o palpitację serca. Niby znaki są, pasy na jezdni są, ale oprócz nas zdawało się nikt tego nie zauważał, tutaj przepisy drogowe rządzą się własnymi prawami, liczy się zmysł obserwacji i przede wszystkim refleks, kto pierwszy ten lepszy:) Trzeba się liczyć z tym, że każda sekunda spóźnionego startu ze świateł grozi symfonią klaksonów z każdej strony.




Przyjechaliśmy do Marrakeszu bez jakiejkolwiek rezerwacji hotelu, toteż skupiliśmy się na znalezieniu taniego noclegu i już za pierwszym rogiem na początku ulicy "Rue de la Koutoubia" znaleźliśmy pokój dla dwóch osób z prysznicem (to ważne) w hotelu Koutoubia za jedyne 150 dirham. W tym hoteliku wc znajdowało się jedynie na korytarzu.

Postanowiliśmy jednak sprawdzić ofertę u konkurencji, bardzo szybko dopadł nas tutejszy pomagier, który oczywiście znał hotele z lepszą ceną i ładniejsze… niestety na miejscu okazywało się, że cena odbiega od tej, którą wcześniej usłyszeliśmy. Postanowiliśmy wrócić do znalezionego wcześniej hotelu. Nie było tam luksów, ale w końcu nie przyjechaliśmy tu, aby podziwiać wystrój wnętrz hoteli. 

Po przeniesieniu bagaży udaliśmy się na słynny plac Dżemaa el-Fna, tętniący życiem głównie po zachodzie słońca (w żadnym innym miejscu, które zwiedziliśmy nie kwitło tak bardzo życie nocne, jak w tej części Marrakeszu, właściwie to w ogóle nie kwitło). Z daleka wyglądał, jakby cały horyzont płonął białym ogniem:)


Okazało się, że z naszego hotelu idzie się 2 min prosto na plac. Pierwsze co rzuciło nam się w oczy to stragany w kształcie bryczek wypełnione pomarańczami oferujące świeżo wyciskane soki za jedyne 3 dirham! 


Następnie postanowiliśmy spróbować osławionych gotowanych ślimaków sprzedawanych z drugiej strony placu. Niestety nie powaliły nas na kolana. Dalej usiłowaliśmy wybrać sobie miejsce na kolację, jednak jak się szybko okazało miejsc bijących się o nasze dwa gardła była ponad setka…. Na środku el-Fna znajduje się jedna wielka jadalnia podzielona na kilkadziesiąt pseudorestauracji, w których znajduje się ta sama oferta, ta sama cena, a co ważniejsze dosłownie w każdej z nich jadł Robert Makłowicz! 


Nie pomogło naciągnięcie kaptura na twarz, byliśmy rozpoznawaniu z daleka i każdy próbował wymóc na nas obietnicę powrotu to swojego stolika. Drobne kłamstewko, iż przed chwilą jedliśmy ostudzało trochę zapał naganiaczy, choć i tak musieliśmy obiecać, że kolejnego dnia wstąpimy właśnie pod numer XX. Stwierdziliśmy, że oferta na całym placu nie różni się od siebie i siedliśmy by spożyć pierwszą marokańską kolację, na stół przywędrował więc TAZIN i kuskus.


Obie potrawy były bardzo tłuste z rozgotowaną marchewką i cukinią. Co prawda nie próbowaliśmy jeść w pozostałych 99 miejscach, więc nie możemy być obiektywni, ale to co zdążyliśmy skosztować skutecznie nas zniechęciło do dalszego żywienia się w tym miejscu. 

Na placu zaobserwowaliśmy liczne skupione w kółka grupki ludzi, głównie Marokańczyków i oprócz kilku bębniarzy, kobiet oferujących tatuaż z henny i jednego zaklinacza węży nic innego się nie działo, postanowiliśmy napić się piwka, ale gdzie tu kupić alkohol w arabskim kraju? Krótki wywiad skierował nas do Hotelu TAZI, mieszczącego się w głównej alei odchodzącej od placu el-Fna.


Za piwko 0,3l płaciło się tu jak w Hayatt'cie:). Wypiliśmy po jednej butelce i wróciliśmy do hotelu, gdzie czekała na nas rozpoczęta butelka wina przywiezionego z Niemiec:) Położyliśmy się wcześnie do łóżek, aby z samego rana, po śniadaniu udać się w dalszą podróż.

Śniadanie w Maroko, to głównie ichniejszy chlebek z miodem, marmoladą lub topionym serkiem, lub grube naleśniki, można też zjeść typowo francuskie śniadanie croissant z kawą lub omlet, na który decydowali się głównie turyści.

c.d.n...

2 komentarze:

  1. no to czekam z utęsknieniem na ciąg dalszy :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zazdroszczę tej „kultury jazdy” kierowców, ja pewnie dostałabym tej palpitacji serca na 100%. No i pokój hotelowy „uroczy”, no ale zgadzam się, że to najmniej istotne :)

    OdpowiedzUsuń