Translate this blog

wtorek, 11 maja 2010

Ratyjmy DELFINY!!!

Wczoraj byłam na pokazie filmu, pokazującym rzeź delfinów, jaka dokonuje się od września do marca w Japonii. Obejrzyjcie ten film i dołączcie do ludzi ratujących te cudowne, inteligentne zwierzęta!







Strona skąd można wysłać petycję:

czwartek, 15 kwietnia 2010

Maroko - dzień 4 - Merzouga - Pustynia

Po sytym omlecie berberyjskim, pożegnaniu z przesympatyczną obsługą Hotelu Elwara, ruszyliśmy w powrotną drogę, ciesząc się, że znów będziemy oglądać piękne widoki Atlasu.

Po drodze minęliśmy grupkę dzieki wracających do domu z internatu. Współczuliśmy małym brzdącom, że znów kolejnego dnia z samego rana czeka ich ciężka podróż w górę do szkoły.

Dojechaliśmy do Ait Oudinar, gdzie okazało się odbywa się w niedzielę ichniejszy targ (od 8.00 do 16.00). Postanowiliśmy się zatrzymać. Ku naszemu zdumieniu, nikt nas nie zagabywał, nikt nie próbował nam niczego sprzedać, raczej z ostrożnością, kątem oka przyglądali się, co dwóch europejczyków robi na zwykłym targu, gdzie nie sprzedaje się żadnych pamiątek turystycznych.

Od Maroko

Kupiliśmy tu 300gr kuminu za 18 dirham. Kumin jest tu dodawany niemal do każdego dania mięsnego. Pachnie nim całe Maroko, jest bardzo aromatyczny i ma specyficzny trochę korzenny smak, inny od naszego polskiego kminku.

Zastosowanie

  • Roślina uprawna : w Polsce rzadko uprawiana w ogrodach. Na większą skalę roślina uprawiana jest w Afryce Północnej, Azji, Ameryce Południowej i w Europie Południowej.
  • Roślina lecznicza : zawiera do 4% olejku eterycznego i flawonoidy. Owoce i ziele działają m.in. przeciwzapalnie, pobudzają serce i ośrodek oddechowy, pobudzają wydzielanie soków trawiennych, moczopędnie oraz napotnie.
  • Sztuka kulinarna : Używany jako aromatyczna przyprawa w Afryce Północnej, w zachodnich Chinach, Indiach, na Bliskim Wschodzie, w Meksyku i w Chile.

Ciekawy był również parking dla osiołków, którymi miejscowi przybyli na targowisko:

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Po zakupach i zrobieniu kilku zdjęć zatrzymaliśmy się w przydrożnym kramiku, aby zakupić prezenty dla  rodziny i znajomych. Kupiliśmy dwa imbryki do parzenia berberyjskiego whisky i bransoletki, jednak najfajniejsza była gościnność sprzedawcy, który nie dość że zaprosił nas na tradycyjną herbatkę, to jeszcze pozwolił mi wejść do domu i zobaczyć, jak jego żona tę że herbatkę przyrządza. Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć, jak mieszkają tubylcy. Zdjęć niestety nie wypadało robić:(

Wejście na "patio" domu znajdowało się ze sklepu, z "patio" wchodziło się na niby ganek, w którym znajdował się na otwartym powietrzu piec do pieczenia chleba, a właściwie taka płyta z paleniskiem pod spodem, z ganku było wejście do kuchni, wszędzie zamiast podłogi była ubita ziemia, a ściany zbudowane były z gliny i ziemi. Sympatyczna żona sprzedawcy pokazała mi całą procedurę parzenia mięty:

Przepis na berberyjską whisky:

Do imbryka metalowego należy nalać wody, wrzucić suszone liście zielonej herbaty, postawić na ogniu, dodać tyle cukru ile się się chce (Berberzy dodają go na prawdę dużo, mają cukier w blokach, który obłupują i takie wielkie kawałki wrzucają do imbryka), doprowadzić do wrzenia, zdjąć z ognia i dorzucić świeże liście mięty. Poczekać aż chwilę, aż mięta odda swój aromat naparowi. I gotowe:)

Po takim pokazie zostaliśmy jeszcze poczęstowani świeżym, jeszcze gorącym chlebem z ich własnego pieca i niesamowicie aromatyczną oliwą, w której maczało się chleb.

Nauczyliśmy się też kilku słów po berberyjsku:
ata - herbata
arron - chleb
cit - oliwa
eleva - dobry
thala - dobrze
shela' - dziękuję

Niestety czekała nas długa podróż, na drogę dostaliśmy spory kawał pieczywa domowej roboty :)

Kolejnym przystankiem na naszej trasie był Tinerhir. Dowiedzieliśmy się, że w sklepiku Chez Michelle można dostać alkohol, co nie jest taką łatwą sprawą w Maroku. Niestety też płaci się za niego jak za zboże. Sklep znajduje się przy głównej ulicy, widnieje na nim wielki żółto-czerwony napis, jednak sam alkohol można kupić w osobnym pomieszczeniu z boku sklepu.

Tinherir leży nad rzeką Todrą, skąd blisko jest, bo ok 15km do malowniczego przełomu Todry i wspaniałych gajów oliwnych, nas jednak czas gonił i nie zwiedziliśmy tych miejsc, wstąpiliśmy jedynie na zamkniety targ rybny dla tubylców. Tutaj wręcz bałam się wyciągnąć aparat, za bardzo zwracaliśmy uwagę na siebie:)

Kolejnym przystankiem w naszej podróży było miasteczko ulokowane wzdłuż głównej trasy Tinejdad, z którego skręcaliśmy w prawo w drogę P7105 na Erfoud. 



Tutaj również odbywał się ogromny, na otwartym powietrzu targ, gdzie zakupiliśmy kolejne przyprawy:


Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Po wypiciu tradycjnej kawy i zakupie płyty z afrykańską muzyką ruszyliśmy w stronę Erfoud. Góry oddalały się bardzo szybko, a  krajobraz zamienił sie w wielką równinę, czuć było zbliżającą się pustynię. Gaje oliwne zastąpiły palmy:

Od Maroko

Od Maroko

To tutaj na tym pustkowiu spotkaliśmy wolno pasące się dromadery, którym nie omieszkałam zrobić sesji zdjęciowej, zwłaszcza, że bardzo ładnie pozowały do zdjęć, a co najdziwniejsze, nie było przy nich żadnego pastucha, który wyskoczyłby z zza pagórka po 1 dolara.

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Zbliżając się coraz bardziej do pusytni, choć temperatura na to nie wskazywała, na poboczach zaczęły się pojawiac coraz częściej namioty do odpoczynku dla podróżujących

Od Maroko

Minęliśmy Erfud, który został zbudowany przez żołnierzy francuskiej legii cudzoziemskiej. W październiku odbywa się tu coroczne Święto Daktyli, podczas którego organizowany jest ogromny targ, wyścigi wielbłądów oraz wybory Królowej Daktyli. Do miasta prowadzi ogromna brama z mozajką:

Od Maroko

Miasto otoczone jest licznymi gajami palmowymi i berberyjskimi ksarami:

Od Maroko

Od Maroko

Mijając Erfud na horyzoncie wyłaniają się pierwsze piaszczyste wydmy.

Od Maroko

Tylko gdzie to palące słońce???

Jak tylko dojechaliśmy do Merzougi, na rozstaju dróg zatrzymał nas berber proponując nocleg w tanim, ładnym hotelu z widokiem na pustynię. Postanowiliśmy skorzystać z jego oferty i tak znaleźliśmy się w "Auberge Rose de Sable"
e-mail: aauberge_rosedesable@yahoo.fr

Od Maroko

Po szybkim uzgodnieniu ceny (300 dirham za dwie osoby z kolacją i śniadaniem) postanowiliśmy się wybrać na wycieczkę po pustyni, oczywiście na grzbietach dromaderów. Cena również podlegała negocjacji: 1h dla dwóch osób 220 dirham.

Wraz z przewodnikiem, Bobem Marleyem i Jimem Morrisonem (tak nazywały się nasze wielbłądy) udaliśmy się na popołudniowy spacer w promieniach zachodzącego słońca.

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Po wycieczce rozlokowaliśmy się w pokoju hotelowym, w którym warunki okazały sie nadzwyczaj dobre, czysta świeża pościel, duża łazienka z prysznicem, widok, na wydmy.
Wieczorem, czekając na kolację ucieliśmy sobie w salonie hotelowym urządzonym w berberysjkim kliamcie kilka partjek Scrabble:

Od Maroko

Od Maroko

Okazało się, że hotel organizuje Sandbord, czyli jazdę na desce po wydmach, a w sezonie goście z całego świata przyjeżdżają tutaj zażywać piaskowych kąpieli, które są podobno dobre na reumatyzm.

Po zjedzeniu kus kus, tażin udaliśmy się do salonu, gdzie wkrótce pojawili się pracownicy hotelu, którzy zaczęli zabawiać nas grą na bębnach i berberyjskimi piosenkami, żałuję, że nie mieliśmy czasu, aby wybrać się na dwudniową wycieczkę z noclegiem na pustyni.

Rankiem, wstałam dość wcześnie, aby zrobić kilka zdjęć wschodzącego słońca:

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Od Maroko

Ranek był dość chłodny, więc pomysł zjedzenia zupy na śniadanie okazał się bardzo trafiony. Harrira, to tradycyjna marokańska zupa z soczewicy i baraniny.

Przepis znalazłam na pewnym BLOGU

Przepis na Harrirę:

250 g baraniny / wołowiny bez kości
100 g grochu
100 g soczewicy
2 łyżki oliwy
zielona pietruszka
jajko
cytryna
łyżka mąki
sól, pieprz

Soczewicę i groch namoczyć ma kilka przed przyrządzeniem zupy. Mięso należy pokroić w kostkeczkę. Namoczony groch i soczewicę odcedzić i dusić razem z mięsem na oliwie, dodając pod koniec duszenia zieloną pietruszkę. Zalać zimną wodą ok 2 litry i gotować, gdy mięso zmięknie dodać przyprawy. Mąkę wymieszać z rozbełtanym jajkiem i sokiem z cytryny, wlać do zupy tuż przed podaniem i zagotować. Całość można też zmiksować


Do zupy dostaliśmy tradycyjny zestaw śniadaniowy:

Od Maroko

Po rzuceniu okiem ostatni raz na wydmy ruszyliśmy w stronę Fez. Czekała nas długa podróż...

c.d.n.

środa, 14 kwietnia 2010

Przewodnik powrócił

Jak to zwykle w życiu bywa gubimy coś, by szukając tego znaleźć, coś co kiedyś nam się zawieruszyło i mimo, że przetrząsneliśmy cały dom odnaleźć się nie chciało. I w taki sposób cudownie odnalazł się mój przewodnik z zapiskami, tak więc ciąg dalszy opisu podróży już wkrótce, póki co uzupełniłam opis 3 dnia i dodałam zdjęcia :) Miłego czytania i oglądania :)

czwartek, 1 kwietnia 2010

Zaginiony Przewodnik

Z przykrościa musze ogłosić przerwę w opisie wyprawy po Maroku, ale zaginął gdzieś mój przewodnik, w którym na wszelkich marginesach, pustych miejscach na kartkach i na mapie robiłam w czasie podróży moje notatki, może ktoś wie, może ktoś widział, gdzie mogłam go zostawić????

Niestety pamięć ludzka, a zwłaszcza moja są zawodne i ciężko mi odtworzyć szczegóły bez mojej ściągi, a nie chcę pisać byłam w tym mieście, widziałam to, bo mija się to z sensem. Poszukiwania trwają, mam nadzieję, że się w końcu odnajdzie i będę mogła dokończyć relacje....

Pozdrawiam i życzę Wesołych Świąt:)

piątek, 5 marca 2010

Maroko - dzień 3 - Ait Benhaddou, Przełom Todry, Msemrir

Trzeciego dnia wstaliśmy dosyć wcześnie. Po niezbyt smakowitym śniadaniu w hotelu, na które nie mieliśmy za bardzo wpływu, bo było w cenie, udaliśmy się na zwiedzanie słynnej Kazby Ait Benhaddou.


Początki kazby sięgają jeszcze średniowiecza, tak jak inne zbudowana jest z czerwonej gliny, materiału dość nietrwałego. Składa się z 6 pomniejszych kazb, nad którymi górują ruiny warownego spichlerza. Po wybudowaniu przez Francuzów drogi z Quarzazate do Marrakeszu, osada podupadła, znalazła się poza głównym szlakiem. Odkryta na nowo przez filmowców, którzy tchnęli w to miejsce drugie życie została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO i jest odrestaurowywana z jej funduszy. Jest to plątanina wąskich uliczek i schodów, przy których znajdują się pozlepiane ze sobą domostwa, w których najczęściej ulokowane są małe sklepiki z pamiątkami dla turystów. Podobno nadal zamieszkiwana jest przez ok. 10 berberyjskich rodzin. Aby dostać się do kazby trzeba przeprawić się przez rzekę Quarzazate, której głębokość zależna jest od pory roku. My mieliśmy to szczęście i rzeczka sięgała nam co najwyżej do pół łydki i mimo iż na brzegu było kilkoro miejscowych proponujących grzbiety swoich osiołków za transport, za jedyne 20dirham, postanowiliśmy zmierzyć się z żywiołem sami.


Ściągnęliśmy buty, podkasaliśmy nogawki i przebrnęliśmy przez lodowatą wodę na drugą stronę. 


Fortyfikacja otoczona jest pięknym gajem palmowym, ostra, soczysta zieleń nieźle się prezentuje na tle popękanych, czerwonych murów.





Przy wejściu jakieś podlotki inkasują od nas po 20 dirham za wstęp, że niby to na renowację kazby. Brzmi godnie, ale, że pieniądze zbierają dzieci? W końcu przekroczyliśmy bramę słynnego miasteczka, po którym przechadzał się sam Russel Crowe. Za nami podążał mały chłopiec, na którego właściwie nie zwracaliśmy uwagi, aż do pewnego incydentu.


Widoki z kazby rozciągały się tak piękne, niemal kosmiczno-księżycowe, że co chwilę robiliśmy przerwy na robienie zdjęć i powoli wspinaliśmy się po kamiennych schodkach w górę. W końcu doszliśmy na sam szczyt do wierzy spichlerza, krajobraz wokół był niesamowity, aż brak słów aby to opisać, więc sami popatrzcie:









Schodząc ponownie w dół, postanowiliśmy chłopcu, który na nas czekał dać 5 dirham, jednak zatrzymał nas z krzykiem, że on chce 20dirham. Zdziwieni zapytaliśmy się za co? A on, że był naszym przewodnikiem, nie przypominam sobie, by pokazywał nam drogę, albo cokolwiek opowiadał o miejscu, w którym przebywaliśmy. Zwyczajnie próbował nas naciągnąć.
Dotarliśmy do samochodu i ruszyliśmy w dalszą podróż w kierunku M'semrir położonego wysoko w górach Atlas.

Ait Benhaddou - M'semrir- droga



Pierwszy przystanek zrobiliśmy w Warzazat (Ouarzazate) oddalonego od Ait Benhaddu o jakieś 25 km. Jest to dosyć nowoczesne miasto, jak na Maroko.

Mocno rozwinął się tu przemysł filmowy, Studio filmowe Atlas przyniosło temu miastu miano "pustynnego Hollywood", można tam zobaczyć dekoracje do filmów takich jak Gladiator, Kleopatra, Aleksander Wielki, Kundun, Asterix i Obelix, Klejnot Nilu, Pasja czy Królestwo Niebieskie.
Sam widok makiet, czy starożytnych kolumn stojących pośrodku księżycowego krajobrazu może robić niesamowite wrażenie.

Dalej zatrzymaliśmy się na małą przekąskę w małej przydrożnej miejscowości Skoura (30km od Warzazatu) . Wznosi się tam Kasbah de Ben Moro - obecnie pełniąca rolę hotelu. Restauracyjka, w której się zatrzymaliśmy wyglądała dosyć ubogo, za ladą wisiał jedynie solidny udziec wołowy, z którego odkrojono dla nas po kawale mięsa, następnie zmielono, doprawiono kuminem i w postaci zgrillowanych kuleczek podano z  dodatkiem ichniejszego chleba i grillowanych warzywek. Był to pierwszy posiłek, który nam smakował.

Teraz już mogliśmy bez przeszkód wyruszyć w góry do M'semrir.


Jak się okazało była to najpiękniejsza trasa jaką zrobiliśmy po Maroku. Zmieniające się krajobrazy, które mijaliśmy zapierały dech w piersiach.





Po drodze minęliśmy miasteczko Kelaa M'Guna słynnego ze względu na uprawę róży damasceńskiej, z której wytwarza się wodę różaną i olejki aromatyczne.

Zdjęcie: Wikipedia

Niestety w porze, w której byliśmy niewiele w tym rejonie kwitło. Doroczne święto róż organizowane jest na przełomie maja i czerwca. Można jednak przez cały rok kupić w przydrożnych sklepikach produkty różane jak również berberyjski różany bimberek.


W miejscowości Boumalne-du-Dades skręciliśmy w lewo w drogę R704 na Ait Oudinar. Mijaliśmy po drodze czerwoną ziemię, gaje oliwne i migdałowe, drzewa figowców i małe berberyjskie osady



Po kilku kilometrach dojechaliśmy do osady Tamnalt, zwanej "Wzgórzem Ludzkich Ciał", ze względu na niesamowite ceglaste formacje skalne przypominające postacie w różnych pozach.






Na szczytach gór co rusz ukazywały nam się stare zbudowane z gliny kazby, w większości opuszczone.



Wkraczaliśmy do krainy Berberów żyjących w górach Atlasu Wysokiego.




Trasa jest tak piękna, że pokonanie odcinka 50 km zajęło nam ponad 4 godziny, co rusz zatrzymywaliśmy się na sesje zdjęciowe. Ziemiste szyczty gór przecinały pasma jaskrawozielonej zieleni w dolinach rzek.



Drzewa budziły się do życia powalając nas pięknem kwitnących kwiatów.


Kręta droga w górę doprowadziła nas w końcu do miejscowości Ait Oudinar i przełomu Todry, zwanego również uchem igielnym. Byliśmy w dole głębokiego kanionu, gdzie pionowe ściany skał sięgały 300 metrów w górę.



Za przełomem krajobraz znów zmienił swoje oblicze, tym razem skały przybrały ciemny, szary kolor, łagodne wzgórza gdzieniegdzie pokrywała wysuszona trawa.




Asfalt chwilowo się skończył, by po kilkunastu kilometrach pojawić się na nowo. Nie mieliśmy najmniejszego problemu z przejechaniem naszym małym Fiatem z napędem na dwa koła. To tutaj po raz kolejny zatrzymaliśmy się na cyknięcie paru fotek, gdy zza opuszczonego budynku wyskoczyły dwie kobiety.



Niestety znały tylko język berberyjski, który był dla nas czarną magią, chwilę potrwało zanim zrozumieliśmy, że proszą nas o podwiezienie do osady, która na żadnej mapie nie występuje, osady Tidrit znajdującej się już na wypłaszczeniu 10 km przed M'semrir. Gdy zobaczyły mój aparat natychmiast zaczęły kiwać przecząco palcami, że nie życzą sobie żadnych zdjęć. Byliśmy zdziwieni, że muzułmańskie kobiety złapały nas białasów z Europy na stopa. Mijając piękne górskie widoki, kamienne domki przy drodze, kaniony i koryta rzek przy których znajdowały się uprawne poletka dotarliśmy do małego mostku, przy którym kobiety zaczęły krzyczeć STOP STOP, to jedyne oprócz OK słowo, które zrozumieliśmy.





Chyba serdecznie podziękowały nam za podwózkę i ruszyły w górę zbocza, stromą, małą ścieżką do wsi znajdującej się o kilka zakrętów wyżej od miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Stwierdziliśmy, że być może bały się reakcji mężczyzn i wolały wysiąść wcześniej. Być może miałyby nieprzyjemności, że pozwoliły się podwieźć innowiercom.

Chwilę później przy zbierającym się juz ku zachodowi słońcu dotarliśmy do małego miasteczka M'semrir.



Postanowiliśmy tutaj zanocować. Niestety pogoda nie sprzyjała długim spacerom, temperatura była kilka stopni na plusie (nie narzekamy, w Polsce w tym czasie przyszła fala mrozów i -25 stopni). Zauważyliśmy dwa hoteliki, weszliśmy do pierwszego "HOTEL ELWARA" nastawieni na negocjacje ceny, ale ta była tak niska, że bez słowa zgodziliśmy się na warunki przedstawione przez właściciela.


60 dirham za noc, za dwie osoby. Nie powiem, warunki w hotelu były dość surowe, dla bardziej wrażliwych i lubiących wygody miejsce raczej nie do zaakceptowania, zdecydowaliśmy się spać w ubraniach, a zęby myć w wodzie z butelki, jednak mimo to, gościna w hoteliku była najlepszą w całej naszej podróży. Na zdjęciach, jak teraz patrzymy wygląda to o niebo lepiej niż w rzeczywistości :)


Pomijam fakt, że byliśmy pierwszymi turystami w tym roku, którzy zapuścili się tak daleko i wysoko w góry.

Po rozładowaniu bagaży i zamówieniu kolacji na wieczór udaliśmy się na spacer najpierw szczytem wzgórza, w którym wybudowane były kanały nawadniające, coś na kształt maderskich lewad, by zejść w dół w dolinę rzeki. Msemrir okazał się małym urokliwym miasteczkiem, doskonałą bazą wypadową na piesze wędrówki po górach.





Okazało się, że w soboty odbywa się tu lokalny targ od 8.00 do 16.00, niestety spóźniliśmy się.
Pogoda nie sprzyjała również dalszym wycieczkom w góry, temperatura spadała i zaczynał siąpać deszcz, postanowiliśmy wrócić do hotelu po drodze zatrzymując sie u lokalnego sprzedawcy, poznanego wcześniej w hoteliku na berberyjską whisky, czyli przesłodzoną miętową herbatkę.
W M'semrir znajduje się szkoła z internetem, do której trafiają dzieci z okolicznych wiosek, Uczniowie chodzą do szkoły od poniedziałku do soboty, by w niedzielę z rana wracać piechotą do domu, często oddalonego nawet o ponad 10 km, a w poniedziałek rano znów pokonać tę samą trasę w górę by zacząć kolejny tydzień nauki.

Po powrocie ze spaceru zaproszono nas do hotelikowego saloniku, urządzonego w marokańskim stylu, w którym podano nam gorącą, świeżą kolację, tradycyjną potrawę marokańską TAŻIN. Tym razem nam smakowało, potrawa była przygotowana specjalnie dla nas, w związku z czym nic nie zdążyło się rozgotować, wszystko było świeże i dobrze doprawione, a nasze wygłodzone żołądki z ochotą przyjęły ciepłą strawę. Siedzieliśmy sobie grając w Scrabble, gdy młody, sympatyczny pracownik o imieniu Houcin (Husejn), chyba jedyny hotelu przyniósł nam butlę gazową z podłączoną do niej farelką, aby podwyższyć trochę temperaturę w pomieszczeniu. Rozpoczęliśmy z nim rozmowę, na szczęście znał francuski. Po chwili dołączył do nas właściciel hotelu i wieczór upłynął nam na wymienie różnych ciekawych informacji, dowiedzieliśmy się, że niedawno wziął ślub na którym bawiły się całe okoliczne wioski, celebracja trwała tydzień.Co nas zdziwiło, to fakt, że kobiety i mężczyźni bawią się i tańczą osobno. Opowiedzielie nam, jak ciężkie jest życie w górach, jak drogi jest transport, ale nie skarżyli się, opowiadali nam o swoim życiu z uśmiechem na twarzy. Husejn miał większe aspiracje, chciał do miasta, chciał europejskiej żony, najlepiej Hiszpanki, chciał sie uczyć i zwiedzać świat. Właściciel hotelu śmiał się z niego z serdecznością, że młody to i pomysły ma dziwne:) Co rusz dostawaliśmy nową gorącą herbatę, dla mnie osobny imbryczek bez cukru. Było to chyba jedyne miejsce w Maroku, gdzie nie próbowano nas na nic naciągnąć, nawet gdy zainteresowaliśmy się blaszanym dzbankiem do parzenia herbaty, ze zdzwieniem odparli, że to tylko dekoracja i nie jest na sprzedaż. Próbowaliśmy ich poczęstować ostatnia butelką wina, nie chcieli, za to oni zaproponowali nam zapalenie marokańskiego haszyszu, twierdząc że jest łagodniejszy niż normalny i przede wszystkim legalny:) To był długi dzień. W końcu zimno i zmęczenie wygoniło nas do łóżka, dodatkowo ubrani w grube bluzy ułożyliśmy się do snu. Rano zamówiliśmy omlet berberyjski i świeżutki upieczony chleb. Po wypiciu kawy i pożegnaniu się z naszymi gospodarzami i pstryknięciu zdjęcia ruszyliśmy w drogę powrotną w kierunku Boumalne-du-Dades.

Jeśli ktoś zapragnąłby być ugoszczonym w tym miejscu podaję adres mailowy do Husejna: ahandir@hotmail.com i tel: 0641 95 20 56. Tak, też byłam zdziwiona, że mają dostęp do internetu :)