Translate this blog

piątek, 5 marca 2010

Maroko - dzień 3 - Ait Benhaddou, Przełom Todry, Msemrir

Trzeciego dnia wstaliśmy dosyć wcześnie. Po niezbyt smakowitym śniadaniu w hotelu, na które nie mieliśmy za bardzo wpływu, bo było w cenie, udaliśmy się na zwiedzanie słynnej Kazby Ait Benhaddou.


Początki kazby sięgają jeszcze średniowiecza, tak jak inne zbudowana jest z czerwonej gliny, materiału dość nietrwałego. Składa się z 6 pomniejszych kazb, nad którymi górują ruiny warownego spichlerza. Po wybudowaniu przez Francuzów drogi z Quarzazate do Marrakeszu, osada podupadła, znalazła się poza głównym szlakiem. Odkryta na nowo przez filmowców, którzy tchnęli w to miejsce drugie życie została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO i jest odrestaurowywana z jej funduszy. Jest to plątanina wąskich uliczek i schodów, przy których znajdują się pozlepiane ze sobą domostwa, w których najczęściej ulokowane są małe sklepiki z pamiątkami dla turystów. Podobno nadal zamieszkiwana jest przez ok. 10 berberyjskich rodzin. Aby dostać się do kazby trzeba przeprawić się przez rzekę Quarzazate, której głębokość zależna jest od pory roku. My mieliśmy to szczęście i rzeczka sięgała nam co najwyżej do pół łydki i mimo iż na brzegu było kilkoro miejscowych proponujących grzbiety swoich osiołków za transport, za jedyne 20dirham, postanowiliśmy zmierzyć się z żywiołem sami.


Ściągnęliśmy buty, podkasaliśmy nogawki i przebrnęliśmy przez lodowatą wodę na drugą stronę. 


Fortyfikacja otoczona jest pięknym gajem palmowym, ostra, soczysta zieleń nieźle się prezentuje na tle popękanych, czerwonych murów.





Przy wejściu jakieś podlotki inkasują od nas po 20 dirham za wstęp, że niby to na renowację kazby. Brzmi godnie, ale, że pieniądze zbierają dzieci? W końcu przekroczyliśmy bramę słynnego miasteczka, po którym przechadzał się sam Russel Crowe. Za nami podążał mały chłopiec, na którego właściwie nie zwracaliśmy uwagi, aż do pewnego incydentu.


Widoki z kazby rozciągały się tak piękne, niemal kosmiczno-księżycowe, że co chwilę robiliśmy przerwy na robienie zdjęć i powoli wspinaliśmy się po kamiennych schodkach w górę. W końcu doszliśmy na sam szczyt do wierzy spichlerza, krajobraz wokół był niesamowity, aż brak słów aby to opisać, więc sami popatrzcie:









Schodząc ponownie w dół, postanowiliśmy chłopcu, który na nas czekał dać 5 dirham, jednak zatrzymał nas z krzykiem, że on chce 20dirham. Zdziwieni zapytaliśmy się za co? A on, że był naszym przewodnikiem, nie przypominam sobie, by pokazywał nam drogę, albo cokolwiek opowiadał o miejscu, w którym przebywaliśmy. Zwyczajnie próbował nas naciągnąć.
Dotarliśmy do samochodu i ruszyliśmy w dalszą podróż w kierunku M'semrir położonego wysoko w górach Atlas.

Ait Benhaddou - M'semrir- droga



Pierwszy przystanek zrobiliśmy w Warzazat (Ouarzazate) oddalonego od Ait Benhaddu o jakieś 25 km. Jest to dosyć nowoczesne miasto, jak na Maroko.

Mocno rozwinął się tu przemysł filmowy, Studio filmowe Atlas przyniosło temu miastu miano "pustynnego Hollywood", można tam zobaczyć dekoracje do filmów takich jak Gladiator, Kleopatra, Aleksander Wielki, Kundun, Asterix i Obelix, Klejnot Nilu, Pasja czy Królestwo Niebieskie.
Sam widok makiet, czy starożytnych kolumn stojących pośrodku księżycowego krajobrazu może robić niesamowite wrażenie.

Dalej zatrzymaliśmy się na małą przekąskę w małej przydrożnej miejscowości Skoura (30km od Warzazatu) . Wznosi się tam Kasbah de Ben Moro - obecnie pełniąca rolę hotelu. Restauracyjka, w której się zatrzymaliśmy wyglądała dosyć ubogo, za ladą wisiał jedynie solidny udziec wołowy, z którego odkrojono dla nas po kawale mięsa, następnie zmielono, doprawiono kuminem i w postaci zgrillowanych kuleczek podano z  dodatkiem ichniejszego chleba i grillowanych warzywek. Był to pierwszy posiłek, który nam smakował.

Teraz już mogliśmy bez przeszkód wyruszyć w góry do M'semrir.


Jak się okazało była to najpiękniejsza trasa jaką zrobiliśmy po Maroku. Zmieniające się krajobrazy, które mijaliśmy zapierały dech w piersiach.





Po drodze minęliśmy miasteczko Kelaa M'Guna słynnego ze względu na uprawę róży damasceńskiej, z której wytwarza się wodę różaną i olejki aromatyczne.

Zdjęcie: Wikipedia

Niestety w porze, w której byliśmy niewiele w tym rejonie kwitło. Doroczne święto róż organizowane jest na przełomie maja i czerwca. Można jednak przez cały rok kupić w przydrożnych sklepikach produkty różane jak również berberyjski różany bimberek.


W miejscowości Boumalne-du-Dades skręciliśmy w lewo w drogę R704 na Ait Oudinar. Mijaliśmy po drodze czerwoną ziemię, gaje oliwne i migdałowe, drzewa figowców i małe berberyjskie osady



Po kilku kilometrach dojechaliśmy do osady Tamnalt, zwanej "Wzgórzem Ludzkich Ciał", ze względu na niesamowite ceglaste formacje skalne przypominające postacie w różnych pozach.






Na szczytach gór co rusz ukazywały nam się stare zbudowane z gliny kazby, w większości opuszczone.



Wkraczaliśmy do krainy Berberów żyjących w górach Atlasu Wysokiego.




Trasa jest tak piękna, że pokonanie odcinka 50 km zajęło nam ponad 4 godziny, co rusz zatrzymywaliśmy się na sesje zdjęciowe. Ziemiste szyczty gór przecinały pasma jaskrawozielonej zieleni w dolinach rzek.



Drzewa budziły się do życia powalając nas pięknem kwitnących kwiatów.


Kręta droga w górę doprowadziła nas w końcu do miejscowości Ait Oudinar i przełomu Todry, zwanego również uchem igielnym. Byliśmy w dole głębokiego kanionu, gdzie pionowe ściany skał sięgały 300 metrów w górę.



Za przełomem krajobraz znów zmienił swoje oblicze, tym razem skały przybrały ciemny, szary kolor, łagodne wzgórza gdzieniegdzie pokrywała wysuszona trawa.




Asfalt chwilowo się skończył, by po kilkunastu kilometrach pojawić się na nowo. Nie mieliśmy najmniejszego problemu z przejechaniem naszym małym Fiatem z napędem na dwa koła. To tutaj po raz kolejny zatrzymaliśmy się na cyknięcie paru fotek, gdy zza opuszczonego budynku wyskoczyły dwie kobiety.



Niestety znały tylko język berberyjski, który był dla nas czarną magią, chwilę potrwało zanim zrozumieliśmy, że proszą nas o podwiezienie do osady, która na żadnej mapie nie występuje, osady Tidrit znajdującej się już na wypłaszczeniu 10 km przed M'semrir. Gdy zobaczyły mój aparat natychmiast zaczęły kiwać przecząco palcami, że nie życzą sobie żadnych zdjęć. Byliśmy zdziwieni, że muzułmańskie kobiety złapały nas białasów z Europy na stopa. Mijając piękne górskie widoki, kamienne domki przy drodze, kaniony i koryta rzek przy których znajdowały się uprawne poletka dotarliśmy do małego mostku, przy którym kobiety zaczęły krzyczeć STOP STOP, to jedyne oprócz OK słowo, które zrozumieliśmy.





Chyba serdecznie podziękowały nam za podwózkę i ruszyły w górę zbocza, stromą, małą ścieżką do wsi znajdującej się o kilka zakrętów wyżej od miejsca, w którym się zatrzymaliśmy. Stwierdziliśmy, że być może bały się reakcji mężczyzn i wolały wysiąść wcześniej. Być może miałyby nieprzyjemności, że pozwoliły się podwieźć innowiercom.

Chwilę później przy zbierającym się juz ku zachodowi słońcu dotarliśmy do małego miasteczka M'semrir.



Postanowiliśmy tutaj zanocować. Niestety pogoda nie sprzyjała długim spacerom, temperatura była kilka stopni na plusie (nie narzekamy, w Polsce w tym czasie przyszła fala mrozów i -25 stopni). Zauważyliśmy dwa hoteliki, weszliśmy do pierwszego "HOTEL ELWARA" nastawieni na negocjacje ceny, ale ta była tak niska, że bez słowa zgodziliśmy się na warunki przedstawione przez właściciela.


60 dirham za noc, za dwie osoby. Nie powiem, warunki w hotelu były dość surowe, dla bardziej wrażliwych i lubiących wygody miejsce raczej nie do zaakceptowania, zdecydowaliśmy się spać w ubraniach, a zęby myć w wodzie z butelki, jednak mimo to, gościna w hoteliku była najlepszą w całej naszej podróży. Na zdjęciach, jak teraz patrzymy wygląda to o niebo lepiej niż w rzeczywistości :)


Pomijam fakt, że byliśmy pierwszymi turystami w tym roku, którzy zapuścili się tak daleko i wysoko w góry.

Po rozładowaniu bagaży i zamówieniu kolacji na wieczór udaliśmy się na spacer najpierw szczytem wzgórza, w którym wybudowane były kanały nawadniające, coś na kształt maderskich lewad, by zejść w dół w dolinę rzeki. Msemrir okazał się małym urokliwym miasteczkiem, doskonałą bazą wypadową na piesze wędrówki po górach.





Okazało się, że w soboty odbywa się tu lokalny targ od 8.00 do 16.00, niestety spóźniliśmy się.
Pogoda nie sprzyjała również dalszym wycieczkom w góry, temperatura spadała i zaczynał siąpać deszcz, postanowiliśmy wrócić do hotelu po drodze zatrzymując sie u lokalnego sprzedawcy, poznanego wcześniej w hoteliku na berberyjską whisky, czyli przesłodzoną miętową herbatkę.
W M'semrir znajduje się szkoła z internetem, do której trafiają dzieci z okolicznych wiosek, Uczniowie chodzą do szkoły od poniedziałku do soboty, by w niedzielę z rana wracać piechotą do domu, często oddalonego nawet o ponad 10 km, a w poniedziałek rano znów pokonać tę samą trasę w górę by zacząć kolejny tydzień nauki.

Po powrocie ze spaceru zaproszono nas do hotelikowego saloniku, urządzonego w marokańskim stylu, w którym podano nam gorącą, świeżą kolację, tradycyjną potrawę marokańską TAŻIN. Tym razem nam smakowało, potrawa była przygotowana specjalnie dla nas, w związku z czym nic nie zdążyło się rozgotować, wszystko było świeże i dobrze doprawione, a nasze wygłodzone żołądki z ochotą przyjęły ciepłą strawę. Siedzieliśmy sobie grając w Scrabble, gdy młody, sympatyczny pracownik o imieniu Houcin (Husejn), chyba jedyny hotelu przyniósł nam butlę gazową z podłączoną do niej farelką, aby podwyższyć trochę temperaturę w pomieszczeniu. Rozpoczęliśmy z nim rozmowę, na szczęście znał francuski. Po chwili dołączył do nas właściciel hotelu i wieczór upłynął nam na wymienie różnych ciekawych informacji, dowiedzieliśmy się, że niedawno wziął ślub na którym bawiły się całe okoliczne wioski, celebracja trwała tydzień.Co nas zdziwiło, to fakt, że kobiety i mężczyźni bawią się i tańczą osobno. Opowiedzielie nam, jak ciężkie jest życie w górach, jak drogi jest transport, ale nie skarżyli się, opowiadali nam o swoim życiu z uśmiechem na twarzy. Husejn miał większe aspiracje, chciał do miasta, chciał europejskiej żony, najlepiej Hiszpanki, chciał sie uczyć i zwiedzać świat. Właściciel hotelu śmiał się z niego z serdecznością, że młody to i pomysły ma dziwne:) Co rusz dostawaliśmy nową gorącą herbatę, dla mnie osobny imbryczek bez cukru. Było to chyba jedyne miejsce w Maroku, gdzie nie próbowano nas na nic naciągnąć, nawet gdy zainteresowaliśmy się blaszanym dzbankiem do parzenia herbaty, ze zdzwieniem odparli, że to tylko dekoracja i nie jest na sprzedaż. Próbowaliśmy ich poczęstować ostatnia butelką wina, nie chcieli, za to oni zaproponowali nam zapalenie marokańskiego haszyszu, twierdząc że jest łagodniejszy niż normalny i przede wszystkim legalny:) To był długi dzień. W końcu zimno i zmęczenie wygoniło nas do łóżka, dodatkowo ubrani w grube bluzy ułożyliśmy się do snu. Rano zamówiliśmy omlet berberyjski i świeżutki upieczony chleb. Po wypiciu kawy i pożegnaniu się z naszymi gospodarzami i pstryknięciu zdjęcia ruszyliśmy w drogę powrotną w kierunku Boumalne-du-Dades.

Jeśli ktoś zapragnąłby być ugoszczonym w tym miejscu podaję adres mailowy do Husejna: ahandir@hotmail.com i tel: 0641 95 20 56. Tak, też byłam zdziwiona, że mają dostęp do internetu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz